Avatar - Legenda Aanga


  • Index
  •  » Opowiadania
  •  » "Pas De Nom", czyli opowiadanie bez nazwy i przyszłości.

#1 2012-02-22 11:36:10

Aruchi

BB

Zarejestrowany: 2009-07-21
Posty: 4216
Punktów :   

"Pas De Nom", czyli opowiadanie bez nazwy i przyszłości.

Jak sama nazwa mówi - nic ciekawego, aczkolwiek można przeczytać. Chętnie wysłucham Waszych opinii na temat tego "czegoś" przedstawionego poniżej.
Na razie to tylko prolog. Czy będzie więcej? Kto wie, może.
Napisane głównie z tego powodu, że już lwia część użytkowników tego forum coś tam bazgroli, więc czemu by samemu coś nie napisać.
ENJOY!

__________________________________________________
[Musisz być zalogowany, aby przeczytać ukrytą wiadomość]

Ostatnio edytowany przez Aruchi (2012-02-22 14:35:11)

Offline

 

#2 2012-02-24 21:04:19

Aruchi

BB

Zarejestrowany: 2009-07-21
Posty: 4216
Punktów :   

Re: "Pas De Nom", czyli opowiadanie bez nazwy i przyszłości.

Rozdział pierwszy, enjoy!

__________________________________________________


01. Będzie dobrze.

Pociąg zatrzymał się gwałtownie, co obudziło chłopaka. Przez chwilę był całkiem zdezorientowany i nie wiedział, co się dzieje i gdzie się znajduje, ale szybko to sobie uświadomił. Wyjrzał za okno, by sprawdzić, gdzie się teraz znajdują. To była jego stacja. Pośpiesznie chwycił swoje walizki i wybiegł z przedziału. Nie miał dużego bagażu, tylko dwie walizki, bo nie miał przecież zbyt wiele rzeczy do zabrania ze sobą. I tak pewnie dostanie na miejscu jakieś pieniądze od ojca by się sam o siebie zatroszczył, jak to zwykle bywało. Jeszcze tylko obejrzał się za siebie, by sprawdzić, czy niczego nie zgubił w tym pośpiechu. Niemal zeskoczył na bruk stacji. Rozejrzał się dookoła. Dookoła było mnóstwo ludzi, choć była dopiero szósta dwadzieścia rano. Wyprostował się i jeszcze raz omiótł okolicę wzrokiem. Westchnął. W sumie, to powinien się tego spodziewać. Spodziewać, że ojciec nie raczy przyjść i odebrać go ze stacji. Przecież był zbyt zajęty swoją pracą w biurze, żeby nawet przez chwilę pomyśleć o swoim jedynym synu. Przynajmniej dał mu plan miasta z zakreślonym, czerwonym markerem, punktem, na miejscu którego ma znajdować się dom ojca oraz punktem, gdzie się obecnie znajduje, czyli, najprościej rzecz ujmując, stację.

Nic go tu już nie zatrzymywało. Ścisnął kartkę w dłoni i, wraz z całym bagażem, ruszył w wyznaczonym kierunku. Z rozrysowanej drogi wynikało, że dom nie aż tak bardzo oddalony od stacji, toteż nie musiał brać taksówki czy autobusu, tak mu się wydawało. Także nie śpieszył się zbytnio, bo przeczuwał, że i tak nie spotka nikogo na miejscu, a i nie chciał wydawać swoich zaoszczędzonych pieniędzy, choć wiedział, że i tak mu się zwrócą.

Szedł więc zamyślony ulicą, uważając jednak, aby nie wpaść na jakiegoś przechodnia czy też na słup. Nie chciał znowu powtórzyć swojego wygłupu z jednej z wycieczek szkolnych, kiedy to, uderzywszy w latarnię, począł ją najmocniej przepraszać, co wywołało dziki śmiech wśród jego rówieśników. Miał okropne wspominania związane z tamtymi latami. A to wszystko dlatego, że pogrążył się w grę na swojej przenośnej konsoli, którą wtedy dostał w prezencie urodzinowym od, jeszcze obojga, rodziców. Tym razem to się nie powtórzy, już nigdy. Dostał nauczkę na całe życie.

Wtem usłyszał pisk opon. Jakiś samochód zatrzymał się za nim. Niepewnie odwrócił głowę, choć nie był pewny, czy dobrze robi. Nie znał tutaj nikogo, więc może to nie o niego chodziło? Poza tym kto mógłby coś od niego chcieć? Chyba, że to jacyś porywacze, albo, nie daj Boże, mafia. Aż przeszły go ciarki. Z okna srebrnego mercedesa wychyliła się znajoma twarz, ale starsza, niż ją chłopak pamiętał. Nie miał już tych swoich zadziornych wąsów, o które tak bardzo dbał, lecz całkiem zarośniętą brodę. Włosy porządnie przygładzone z kilkoma siwymi pasemkami, a na czole ledwo widoczne zmarszczki. Jak zwykle ubrany w lśniący garnitur z dopasowanym kolorystycznie krawatem. To był jego ojciec.

- Witaj, synu – uśmiechnął się lekko.

Usiadł na tylnym siedzeniu, a walizki położył obok siebie. Jechali teraz do domu, w zupełnej ciszy. W lusterku widział zmęczone wielogodzinną pracą i ciągłym stresem oblicze ojca. Nie wiedział, co ma powiedzieć, ba, czy w ogóle jest sens cokolwiek mówić. Nie sądził, że ten przyjedzie tutaj po niego. Zapewne jechał do pracy, tak to sobie wmawiał, i wziął go przypadkiem, bo się „nawinął” po drodze, więc postanowił go podrzucić do domu. Gdyby tak nie było, to pewnie sam musiałby tam pójść. Na pewno by tak było.

- To, jak minęła podróż? – odezwał się nagle ojciec.

Chłopak niemal podskoczył. Przestraszył go nagłym pytaniem i to bardzo. Zdążył się już przyzwyczaić do tej niezręcznej ciszy panującej w wozie, że aż odebrało mu mowę. I tak nigdy nie był zbyt rozmowny. Był raczej taką myszą pod miotłą. Jednak wypadało coś odpowiedzieć, choć krótko. Dawno już nie widział się z ojcem, więc nie był pewien, czy przypadkiem nie rozzłości się za to jego tchórzostwo i nieśmiałość, jak to było kiedyś.

- Dobrze…

Ojciec nie odezwał się wtedy i nie odzywał się już do końca drogi do domu. A był to budynek okazały, dwupiętrowy i osadzony w malowniczej okolicy. Za budynkiem był spory ogród, w którym rosły tylko dwie jabłonie, pod którymi ulokowano drewniane ławeczki. Sam dom był zbudowany w nowoczesnym stylu, ze skośnym dachem i dużymi oknami. Jego ojciec zawsze szedł z duchem czasu, wszystko co było nowe uważał za najlepsze, przez co był kompletnie niesentymentalny.

Zaparkowali przed garażem. Chłopak w ślimaczym tempie wygramolił się z samochodu, targając ze sobą walizki. Ojciec poszedł przodem i otworzył drzwi wejściowe przed synem, by ten mógł spokojnie wnieść do środka swój bagaż. W środku dom wyglądał jak z typowej ulotki reklamowej – wszystko było takie schludne, proste i nienaruszone. Aż trudno mu było uwierzyć, że ten dom jest zamieszkały. Jeszcze, gdyby był zamieszkały od niedawna, ale ojciec przeniósł się tutaj dobre parę lat temu, a mimo to wszystko wyglądało jak zaraz po zakupie. Domyślił się, że nie spędza dużo czasu w domu.

- Twój pokój jest na piętrze – powiedział ojciec. – Pierwsze drzwi z prawej.

Chłopak kiwnął tylko głową i z całym swoim tobołem ruszył w stronę swojego nowego pokoju. Otworzył je bez wahania, a jego oczom ukazało się jasne pomieszczenie o białych ścianach i z wielkim oknem na przeciw drzwi. Nie było w nim za wiele mebli, wyposażony był tylko w szafę, niewielką komodę, biurko oraz łóżko.

Zamknął za sobą drzwi, walizki zostawił obok szafy, a sam rzucił się na łóżko. Nie chciał tutaj mieszkać. W tym pokoju było zdecydowanie za pusto, ba, cały dom był niemalże pusty. Pozbawiony jakichś… uczuć, czy jakby to inaczej określić. Dom jego matki był zawsze dobrze wyposażony, ściany miały ciepłe kolory, wszędzie wisiały jakieś obrazy jej autorstwa, mnóstwo starych rupieci, jakieś farby i sztalugi, stare meble jeszcze ze wspólnego mieszkania. Gdy jeszcze byli wszyscy razem…

Znów te okropne wspomnienia. Gdyby mógł się ich wreszcie pozbyć – raz na zawsze! I tym razem chciał zasnąć, bo to właśnie było jego lekarstwo na niechciane myśli. Gdy spał, to nie musiał o tym wszystkim myśleć, tak uważał. Ale znowu nie mógł zmrużyć oka, toteż chciał zająć się czymś innym. Czymś, co oderwałoby go od świata rzeczywistego.

Poderwał się natychmiast z łóżka i otworzył jedną ze swoich walizek. Pierwsze, co dostrzegł, to jego przenośna konsola, którą zdążył zakupić w miarę niedawno. Uśmiechnął się do siebie. Wyciągnął ją ze sterty niechlujnie „poukładanych” ubrań i wrócił na posłanie. Wreszcie miał chwilę spokoju! Zawsze wciągał się w grę, dzięki temu zapominał o wszelkich problemach i przykrościach, jakich doznawał. Nie przejmował się nawet tym, że niekiedy nabijano się z jego ciągłej gry i jak trudno jest go „wyrwać z transu”. Uważali go za wariata, bo tylko siedziałby przy swoich konsolach, ale mu było z tym dobrze. Może właśnie dlatego tak źle mu było w „prawdziwym świecie” i tak trudno nawiązywał przyjaźnie? Czasem martwił się o siebie, że nigdy nie miał „prawdziwych” znajomych, tylko fikcyjnych z licznych gier, w które namiętnie grał. Nauczyciele się o niego martwili, bo przez to miał coraz gorsze oceny. Często wagarował albo zrywał się ze szkoły w połowie zajęć. Rodzice także się o niego zamartwiali. Kiedyś jeszcze się martwili. Ale to było dawno.

I wtem padła bateria.

W stronę konsoli a także do firmy produkującej nań sprzęt poleciała soczysta wiązanka jakże wyszukanych wulgaryzmów, które same cisnęły się na usta chłopaka. Kiedy już w miarę ochłoną, wziął swoją konsolkę i podłączył ją do ładowania. A trochę mu zeszło z szukaniem jakiegoś gniazdka, żeby ją podłączyć, trzeba to przyznać. Dom był ciekawie zbudowany, niby nowoczesny, a jednak nie bardzo, bo gdzie się podziały wszystkie gniazdka elektryczne?

Wyjrzał za okno. Był prawie południe. Zdawało mu się, że czas biegnie zbyt szybko. A może to on za bardzo wciągnął się w grę? Nie obchodziło go to zbytnio. W każdym razie nie musiał dzisiaj już nigdzie wychodzić, bo pierwszy dzień w nowej szkole nastąpi jutro, a to znaczy, że jutro nastąpi apokalipsa. Nie mógł sobie wyobrazić, jak ta zżyta już ze sobą klasa przyjmie do siebie takiego geeka jak on. Teraz jednak musiał znaleźć sobie jakieś inne, ciekawe zajęcia do zagospodarowania swojego wolnego czasu do wieczora, a przynajmniej do momentu, kiedy naładuje się bateria w konsoli. Bowiem nie było w jego pokoju telewizora, aby podłączyć swoją konsolę stacjonarną, a nie miał zamiaru biegać po domu w poszukiwaniu telewizora, bo ojciec z pewnością by się na niego wkurzył, że mu jakieś „niepotrzebne badziewie” do telewizora podłącza.

Spojrzał na swój bagaż. Cóż, chyba najlepszym pomysłem będzie się wreszcie rozpakować po podróży. I choć rzeczy wziął ze sobą niewiele, to jednak rozpakowywanie ich zajęło mu dość sporo czasu. Nie chodzi tutaj o ubrania, ponieważ wrzucił je tylko do komody, a jakieś koszule czy kurtki zawiesił w szafie, po czym, gdy zamknął drzwiczki szafy, te momentalnie spadłby z wieszaków. Chodziło tutaj głównie o jego gry, które musiał przecież starannie poukładać, a uprzednio znaleźć dla nich dogodne miejsce.

Jak skończył, zrobił się już wieczór. Usiadł więc na swoim łóżku i z dumą napawał się widokiem przemeblowanego pokoju. Ale znów jego głowę opanowały czarne myśli. Myśli o jutrzejszym dniu w szkole. To bez sensu, że przejmował się takimi głupotami! Tak naprawdę uważał, że na pewno wywrze na nich niezbyt ciekawe pierwsze wrażenie i z pewnością znowu się wygłupi na forum klasy, ale starał się myśleć pozytywnie. Tak bardzo pozytywnie, jak tylko pesymista myśleć potrafi. Może będzie dobrze. Może…

Ostatnio edytowany przez Aruchi (2012-02-24 21:04:38)

Offline

 

#3 2012-05-06 20:16:54

Aruchi

BB

Zarejestrowany: 2009-07-21
Posty: 4216
Punktów :   

Re: "Pas De Nom", czyli opowiadanie bez nazwy i przyszłości.

02. Złośnica.

Ubrany w schludny szkolny mundurek, który niespodziewanie zmaterializował się w jego pokoju tego ranka i obładowany licznymi książkami, zmierzał właśnie do nowej szkoły. Właśnie pierwszego dnia się najbardziej obawiał, bo potem już będzie tylko z górki. Nawet taki milczek jak on musi się choć raz przedstawić.
Droga była niemal pusta, wszyscy uczniowie już pognali na zajęcia. Jeden raz przeszło mu przez myśl, że może wyszedł za późno i nie zdąży na lekcje, ale nie mogło tak być, bo dokładnie przestudiował cały plan zajęć i pozapamiętywał godziny wszystkich dłuższych pauz, które miał przeznaczyć na chwilę elektronicznej rozrywki. Tak bardzo wciągnęła go ta myśl, że stracił kontakt ze światem rzeczywistym, co skończyło się dla niego niespodziewanie boleśnie. Ktoś uderzył go z całą siłą w lewy bark i samemu upadł na chodnik. On ledwie utrzymał się na nogach, bo na szczęście chwycił się siatki odgradzającej czyjeś podwórko. Spojrzał za siebie. Na ziemi siedziała ciemnowłosa dziewczyna w mundurku z jego szkoły, krzywiąc się z bólu, a obok niej leżał rower nienajlepszej jakości.

Wypadałoby raczej być uprzejmym, choć nie kwapił się do tego. Wyciągnął w stronę dziewczyny dłoń i zapytał, czy nie chce, by pomógł jej wstać. Ta otworzyła szeroko oczy i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.

- Nie, dzięki. Poradzę sobie! – krzyknęła donośnie.

Podparła się rękoma i natychmiast podniosła z chodnika. Otrzepała z ubrania kurz i chwyciła za swój rozklekotany rower. Po tym zderzeniu wyglądał naprawdę źle. Chłopak zastanawiał się, czy koła wytrzymają i zaraz się nie odłączą od pordzewiałych metalowych części.

- To może pomóc Ci z tym rowerem? – zapytał w końcu.

Dziewczyna była już na rogu ulicy, ale obejrzała się w jego stronę. Pomachała dłonią w geście, że nie wcale nie potrzebuje jego pomocy, a potem pokazała mu palcem wskazującym szyld niewielkiego sklepiku z częściami rowerowymi, co chyba miało oznaczać, że właśnie jechała go naprawić. Chłopak kiwnął głową ze zrozumieniem, a ta puściła w jego stronę oczko i ruszyła w tamtą stronę, prowadząc swój rower.

Nie wiedząc kompletnie, co ma z tym wszystkim zrobić, postanowił nie zatrzymywać się już i bezmyślnie gapić w witrynę sklepiku, a pójść wreszcie do szkoły. Chociaż ciągle nie mógł pozbyć się z głowy tej myśli, że dziewczyna uczęszcza do tej samej szkoły, do której on będzie chodziło. Zastanawiało go wielce, czy jest w tym samym wieku co on czy też starsza. Nie, wcale się w niej nie zakochał od, tak zwanego, „pierwszego wejrzenia”. Jakoś nie miał zamiaru spotykać jej po raz wtóry, bo przy pierwszym ich, przypadkowym, ale jednak, spotkaniu niemal wrył twarzą w chodnik, a co by dopiero było przy drugim. W pewnym sensie bał się o swoje życie.

Dzwonek oznajmił rozpoczęcie pierwszej lekcji. Nauczycielka w jednej z klas oznajmiła, że od dnia dzisiejszego będą się uczyć z nowym kolegą i kazała chłopakowi się przedstawić.

- Nazywam się William Shelley – powiedział.

Prawie trzydzieści par oczu skierowanych było teraz nie niego, co jeszcze bardziej go krępowało. Nie lubił wystąpień przed tak wielką widownią, dlatego właśnie nigdy nie pchał się do żadnych kółek teatralnych czy do Rady Uczniowskiej.

Nauczycielka wskazała mu miejsce, na którym może usiąść, toteż natychmiast ruszył w wyznaczonym kierunku. Po drodze do ławki minął rozchichotane uczennice i mamroczących coś pod nosami uczniów. Nie odwracał się jednak wcale, nawet gdy ktoś go lekko szarpnął za bluzę. Usiadłszy na krześle, podparł podbródek pięścią i wbił wzrok w krajobraz za oknem.

Lekcje mijały w miarę szybko. Nikt nie brał go do odpowiedzi, nie wywoływał do tablicy, bo był tutaj nowy. Taki status w klasie nawet mu odpowiadał, bo nie musiał się ruszać z miejsca, tylko wegetował przy swoim stoliku pod oknem. W połowie czwartej lekcji, ni z tego ni z owego, drzwi klasy otworzyły się z hukiem nie do zniesienia i do sali wparowała spóźnialska. Nauczyciel poganiał ją za takie „przysypianie”, a ta zaczęła wyjaśniać, że ktoś wszedł na jej ścieżkę rowerową, przez co musiała oddać swój sprzęt do serwisu.

Usłyszawszy tamte słowa, chłopak podniósł głowę i spojrzał na przybyłą uczennicę, a ta, niemal w tym samym momencie, popatrzyła na niego. Jakież było ich zdziwienie, kiedy przypomnieli sobie, że spotkali się tego ranka. Chłopak nie był specjalnie zadowolony z tego ich spotkania i z faktu, że od tej pory będzie w tej samej klasie co tamta, ale i dziewczyna nie wyglądała na zachwyconą. Zrobiła naburmuszoną minę i poczęła wymachiwać rękoma w jego stronę.

- Ej! To Ty popsułeś mi rower! – krzyknęła do niego.

- Ja?! – obruszył się tymi bezpodstawnymi oszczerstwami. – To Ty na mnie wpadłaś!

Zabijali się wzajemnie wzrokiem i pewnie staliby tak w milczeniu jeszcze długą chwilę, gdyby nie nauczyciel, który nakazał dziewczynie, żeby usiadła na swoim miejscu a swoje sprawy osobiste załatwiała poza szkołą, a nie przerywała mu lekcję. Co ciekawe, do chłopaka nie miał najmniejszych pretensji w związku z zaistniałą sytuacją co jeszcze bardziej ją rozzłościło.

Lekcja skończyła się długą pauzą. Chłopak, uzbrojony w przenośną konsolkę i drugą zapasową, na wypadek, gdyby padła mu bateria, ruszył w stronę drzwi wyjściowych z klasy, gdy ciemnowłosa zatarasował mu drogę. Już sama jej mina świadczyła o tym, że jest niebywale wkurzona. Jeszcze przez chwilę droczył się z nią i szukał jakiegoś przejścia, ale ta nie dawała za wygraną. W końcu doszedł do wniosku, że szybkie wyjaśnienie całej sytuacji z rowerem będzie lepszym wyjściem niż to, bo zaoszczędzi trochę więcej czasu.

Usiadł na brzegu najbliższej ławki i kątem oka przyglądał się dziewczynie.

- Więc? – zaczął. – Nie zepsułem Ci roweru, to Ty mnie potrąciłaś i tyle. To wyłącznie Twoja wina. A teraz daj mi przejść…

- Chwileczkę! – zatrzymała go, gdy ten podnosił się z miejsca i już miał opuścić klasę. – Wcale nie moja wina, bo Ty wszedłeś na moją ścieżkę!

- Słucham? Jaką ścieżkę? To chodnik dla pieszych, a nie rowerzystów.

- Ależ skąd! – naburmuszyła się. – Narysowałam na nim kredą znaki, że jest przeznaczony wyłącznie dla rowerów!

Chłopak rozmasował kąciki oczu koło nosa. To jej głupie gadanie i argumenty z czapy nie dawały niczego prócz bólu głowy. W duszy dziwił się, że ludzie z jej okolicy wytrzymują z taką wariatką. Przecież nonsensem jest rysowanie kredą oznakować ścieżki dla rowerów na zwykłym chodniku i uważać go za pełnoprawną trasę rowerzystów.

- Nie było na tym chodniku żadnych oznakowań – powiedział w końcu, bo taka była prawda.

- No bo… padał deszcz i… woda je zmyła… - zaczerwieniła się mocno ze wstydu.

Z całą siłą uderzył się otwartą dłonią w czoło, ale od razu tego pożałował, ponieważ przez ten czyn czoło bolało go niemiłosiernie. Ręka zresztą także. Albo dziewczyna była głupia, albo zbytnio rozpieszczona, iż myślała, że wszystko jej na tym świecie wolno. Osobiście wolał tą pierwszą opcję, bo przynajmniej było zabawniej. Momentami. Teraz jednak nie był taki moment.

- Masz może rozdwojenie jaźni? – zapytał. – Przecież rano nie chciałaś mojej pomocy, gdy się przewróciłaś i wesoło poszłaś z rowerem do serwisu rowerowego, a teraz chcesz mi oczy wydłubać!

- Nie! Po prostu nie wiedziałam jeszcze, że mój rower został tak mocno poturbowany! – broniła się.

- Poza tym – dodała po chwili – nie mam wystarczająco dużo pieniędzy na jego naprawę, więc lepiej by było, gdyby to była Twoja wina i winien byś mi był odszkodowanie – uśmiechnęła się niewinnie.

- Było mówić tak od razu.

- A więc dasz mi te pieniądze? – rozpromieniła się.

- Nie – odparł krótko.

Obmyślała go pod nosem, a ten pokazał jej język. Mógł od razu się domyśleć, że chodzi jej o kasę. W końcu zasada stara jak świat – „jak nie wiesz o co chodzi, to chodzi o pieniądze”. Oznaczało to także, że dziewczyna nie jest rozpieszczonym bachorem, a więc druga opcja odpadała. Zostawała tylko pierwsza, więc ciemnowłosa była po prostu głupia.

Westchnął ciężko. Wiedział, że ta nie da mu spokoju, dopóki nie wspomoże finansowo naprawę jej roweru, choć z pewnością taniej wyszedłby zakup nowego niżeli naprawa, ale nie będzie się już z nią w tej kwestii kłócić. Będzie musiał się pożegnać z częścią swoich ciężko uzbieranych pieniędzy, które odkładał z kiszonkowego na nowy sprzęt, byle tylko ta się od niego w końcu odczepiła. Jeśli ma mu zajmować długie pauzy na głupie gadanie o wyimaginowanych ścieżkach rowerowych i wrzeszczeć na niego w czasie lekcji, to woli już poświęcić tych kilka groszy.

- Niech już Ci będzie… - zaczął. – Zapłacę za naprawę. Ale tylko za część. Ile to będzie wynosić?

- Trzy stówki – odpowiedziała melodyjnie.

- Ile!? Ty sobie kup lepiej nowy rower!

W duszy zapłakał nad swoim nieszczęsnym portfelem, z którego w taki brutalny sposób została wydarta ponad połowa zawartości. Teraz to już naprawdę mógł żegnać konsolę, którą miał zamiar kupić za te pieniądze w najbliższym czasie.

Obiecał przynieść te pieniądze jutro z samego rana i oboje mieli się wtedy spotkać w sklepie z częściami rowerowymi, a ona przysięgła mu, że już nie będzie tworzyć swoich własnych ścieżek rowerowych za pomocą kredy czy czegokolwiek innego, a jeśli wpadnie na niego po raz kolejny, za co on modlił się, by tak się nie stało, bo do tej pory bolał go bark, to nie będzie żądała od niego żadnych pieniędzy na ewentualną naprawę.

- Wiesz co – powiedziała – równy z Ciebie gość.

- Wątpiłaś w to? – prychnął.

Wtem zadzwonił dzwonek na lekcję. Przeklęta dziewczyna, zabrała mu ten cały cenny czas przeznaczony z góry na gry, gadając o jakimś głupim rowerze i targując się z nim. Chwycił swoje obie konsole i podążył w stronę swojej ławki. Dziewczyna natychmiast zauważyła tą całą elektronikę.

- Ale z Ciebie no-life! – zaśmiała się.

Posłał jej mordercze spojrzenie na znak, że wcale nie podoba mu się to, jak go nazywa. Fakt faktem, był maniakalnym graczem, którego tylko siłą dało się odciągnąć od ekranu, ale nie cierpiał, by nazywano go w tej sposób. W pewnym stopniu było to dla niego obraźliwe.

- Tak w ogóle, to jak Ty się nazywasz? – zapytał ją, uświadomiwszy sobie, że nie zna jej imienia.

- Catherine Joyce, ale możesz mówić mi Cath – uśmiechnęła się zawadiacko.

- Dziękuję, ale nie skorzystam.

- Ty jesteś Will Shelley, mam rację? Popytałam o Ciebie koleżanek, bo z początku miałam zamiar nękać Cię pod Twoim domem w środku nocy, żebyś dał mi pieniądze, ale pomyślałam, że lepiej będzie Cię zaczepić na przerwie. Przynajmniej nie zgarnęłaby mnie policja za zakłócanie ciszy nocnej.

Zszokowany jej pomysłami, usiadł szybko na swoim miejscu i dziękował Niebiosom, że ta wariatka zmieniła zdanie i wybrała bardziej bezpieczne wyjście. Jednak miał rację co do tego, by bać się o swoje życie.

Offline

 

#4 2013-12-28 19:29:24

Aruchi

BB

Zarejestrowany: 2009-07-21
Posty: 4216
Punktów :   

Re: "Pas De Nom", czyli opowiadanie bez nazwy i przyszłości.

<3
Oh my, uwielbiam czytać swoje stare opowiadania, bo są takie bzdurne i bez ładu ni składu.
W dodatku żadne nie jest skończone, a postacie są kompletnie z... szafy.
Pewnie jeszcze tytuł źle tłumaczony, bo francuszczyzny nie znam. Awww 1000% PURE LOVE

Offline

 
  • Index
  •  » Opowiadania
  •  » "Pas De Nom", czyli opowiadanie bez nazwy i przyszłości.

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.lolisiochuujemmadongmikan.pun.pl www.lubelscypartyzanciasg.pun.pl www.nyanfriends.pun.pl www.wojnyswiatowe.pun.pl www.bitwawojownikow.pun.pl